Moje Bliskie Spotkania z Falami Eteru ex SP3HXL

Już od małego dziecka ciągnęło mnie do radiotechniki. Pierwsza moja styczność z radiem nastąpiła, gdy miałem jakieś 4 lata. Byłem bardzo ciekawy, jak to się dzieje, że taka mała, drewniana skrzyneczka, zawieszona prawie pod sufitem gada i gra. Postanowiłem to sprawdzić. Postawiłem krzesło, na krzesło taboret i hop do góry... Skończyło się na podłodze, z potłuczeniami i siniakami, ale z głośnikiem radiowęzła (tzw. kukuruźnikiem) wyrwanym z gniazda w objęciach. Potem była fascynacja Pionierem U2, (którego nb. mam do dziś) i ciekawość, jak to się dzieje, że ktoś, gdzieś tam coś, a u mnie w domu słychać. W 1965 roku, ojciec kupił pierwszy telewizor marki Agat. Oj, naoglądałem się przez kratkę z tyłu, co tam jest w środku. W wieku kilkunastu lat, nakupiwszy broszurek i książek dla początkujących, zacząłem budować proste obwody, radyjka detektorowe itp. Potem mi przeszło. Jednak, gdy na koniec ósmej klasy zaproponowano mi wakacyjny kurs krótkofalarski, nie zawahałem się ani chwilę. Nie zraziło mnie nawet to, że kurs był dla harcerzy, którym nie byłem. Pożyczyłem mundur od kolegi, zdjąłem krzyż, bo doszedłem do wniosku, że nie mam prawa go nosić, spakowałem plecak i w drogę!

Czym dojechaliśmy na miejsce, nie pamiętam. Pamiętam, że było to Wąchabno, rok 1973, namioty, prycze z siennikami które osobiście napełnialiśmy słomą, namiot z radiostacją SP3ZAH/3, no i jeszcze pamiętam, że było tam mnóstwo ślicznych dziewczyn z Włoszakowic. Nie miałem krzyża na mundurze, więc szybko wyszło na jaw, że nie jestem harcerzem. Na szczęście Ryszard SP3CUG, załatwił mi przyspieszony "nowicjat", zakończony uroczystym przyrzeczeniem. Potem był kurs. Nauka o falach radiowych, nauka slangu, pierwsze próby nasłuchu i łączności. Kurs ukończyłem z wynikiem pozytywnym, otrzymując świadectwo uzdolnienia (tak się to chyba nazywało).

Na kurs skierował mnie klub z Rawicza (mieszkałem w Bojanowie) i w założeniach tam miałem należeć. Jednak po wakacjach zacząłem naukę w leszczyńskim liceum i postanowiłem związać się z klubem leszczyńskim SP3ZAH. Tym bardziej, że znalazłem się w jednej klasie z Rysiem SP3GUI, a do równorzędnej klasy chodził Wieniu SP3HUW.

Niestety za wiele się nie udzielałem, mimo szczerych chęci. Największą przeszkodą było to, że mieszkałem w Bojanowie, byłem zależny od rozkładu jazdy PKP, uczyć też trzeba się było, a i rodzice krzywo patrzyli na "znikającego" syna. Krótko mówiąc - doba była za krótka. Mimo to, zrobiłem jednak licencję II kategorii i otrzymałem znak SP3HXL. Swojego sprzętu nigdy się nie dorobiłem. Pracowałem jedynie na radiostacji klubowej pod znakiem SP3ZAH. Były też zajęcia w terenie - łowy na lisa.

Uwielbiałem te klimaty. Do dziś słucham czasem mojego starego Pioniera U3 na KF.

Bardzo chciałem też zdobyć I kategorię, jednak telegrafii " na sucho" trudno się nauczyć.

Niestety moje życie potoczyło się inaczej i nie bardzo miałem czasu na krótkofalarstwo. Po skończeniu liceum i studium pomaturalnego, poszedłem do pracy związanej z rolnictwem, a więc czasu miałem jeszcze mniej. A potem przypomniała sobie o mnie Ojczyzna. Dostałem bilet do JW 3537. Na wszelki wypadek zabrałem z sobą licencję krótkofalarską. I to był strzał w dziesiątkę, bo trafiłem do pułku chemicznego, więc mogłem zostać tzw. "fugasem", ciągle mokrym i cuchnącym chemikaliami. Dzięki licencji trafiłem do kompanii łączności i dostałem przydział radiotelegrafisty. Dodam, że łączność wśród chemików uchodziła za inteligencję pułkową, a "radzik" był wisienką na torcie łączności. Tylko, że aby być tą wisienką, trzeba było ciężko pracować ze słuchawkami na uszach i ćwiczyć rączkę na kluczu. Najpierw czysta melodyjka, potem z zakłóceniami w tle. Byłem ambitny, więc pół roku później titawkę miałem opanowaną do perfekcji. Nadawałem do 22 grup/minutę (jedna grupa, to 5 liter), a odbierałem 16 - 18, a jak nadawca miał dobrą rękę i słuch muzyczny, to do 20. Mój dowódca kompanii wiedział , że z cywila jestem krótkofalowcem, pewnego dnia wymyślił więc, że mógłbym wśród chłopaków poprowadzić zajęcia z tego zakresu, a łączności nawiązywać na sprzęcie wojskowym. Tak się do tego zapalił, że pobiegł z pomysłem do szefa sztabu. I stało się! Tego, co usłyszał, nie da się powtórzyć w cywilizowanym języku. Szef sztabu wpadł w szał. Był rok 1981, facet nosił nazwisko z końcówką "..kow" i jak się wk..., przepraszam zdenerwował, to klął w języku ojczystym Puszkina i Dostojewskiego. Nakrzyczał o sabotażu, szpiegostwie, dywersji itp. Na szczęście przeszło mu jakoś i sprawa rozeszła się po kościach. Mina mojego dowódcy po powrocie -bezcenna. A potem nadszedł dzień 13 grudnia '81. Pobudka w środku nocy, pobranie broni, amunicji i straszenie sądem wojskowym na wypadek niesubordynacji. Od 13 do 31 grudnia, razem z kolegą na zmianę 24godz/dobę siedzieliśmy na radiostacji i nasłuchiwaliśmy nadejścia sygnału ze Sztabu Generalnego. Na szczęście sygnał nie nadszedł. Nie użyto WP do działań bezpośrednich. Później było gorzej. Dwa miesiące pod namiotami przy 20⁰ mrozie. I znowu radiotelegrafista miał trochę lepiej, bo dyżury miałem na radiostacji, to chociaż w dzień miałem trochę cieplej niż inni. Tymczasem do domu moich rodziców w Bojanowie zawitał sam komendant MO w towarzystwie dwóch mundurowych i zażądał... wydania radiostacji, która nie istniała, ale według nich była w moim domu. Ojciec zaprosił szerokim gestem - szukajcie! No i znaleźli... Moje stare schematy, trochę części elektronicznych, z których jako nastolatek budowałem mało skomplikowane układy. Napisali pokwitowanie, skonfiskowali. Po powrocie z wojska wpadłem w wir pracy zawodowej, nie było czasu na przyjemności, potem założyłem rodzinę i prysły marzenia o licencji i działalności w eterze. Pewnego dnia zjawili się dwaj smutni panowie, okazali legitymacje PIR i zażądali zwrotu licencji. Powodu nie pamiętam, chodziło chyba o brak przynależności, nieopłaconych składek?

I tak zakończyła się moja przygoda z krótkofalarstwem. A szkoda...

 

Krzysztof Andrzejewski  ex SP3HXL