Moja droga do krótkofalarstwa

Moja droga do krótkofalarstwa.

 

               Pojawiłem się na  świecie w zimny, styczniowy poranek 1949 roku w maleńkiej wiosce Oderne w Beskidzie Niskim koło Uścia Gorlickiego. Wieś liczyła 30 domów i charakteryzowała się specyficzną, rozrzuconą zabudową, brakiem utwardzonej drogi oraz energii elektrycznej. Ten stan trwał zresztą do późnych lat siedemdziesiątych. Dopiero w epoce Gierka pojawiła się sieć energetyczna a  pod koniec lat dziewięćdziesiątych  utwardzona droga. Oczywiście te dobrodziejstwa mnie już nie dotyczyły.

                Podczas pierwszego etapu edukacji pojawiły się już wyraźnie sprecyzowane zainteresowania. W naszej szkole na oknach rozłożone były różnorakie pomoce dydaktyczne - były tam pudełka z okazami skał, elementy naczyń laboratoryjnych - moją uwagę jednak przykuwała inna pomoc; piękna , szklana żarówka znacznej mocy (sądząc po jej wymiarach), z perspektywy czasu nie jestem w stanie określić czy była ona sprawna czy też przepalona - nie znałem bowiem wówczas ani zasady jej działania, ani też nie widziałem jej w akcji. W rodzinnym domu od początku mojej świadomej bytności do chwili wyprowadzki posługiwaliśmy się lampami naftowymi wynalazku imć pana Ignacego Ł. Paliwo do nich kupowało się w odległym o 3 km Uściu Gorlickim        w jedynym sklepie spożywczo - przemysłowym i w litrowej butelce na sznurku przetkniętym patykiem przynosiło do domu.

               Moja edukacja w opisywanej szkole nie trwała długo -  w miesiącu marcu 1959 roku po naradzie rodzinnej zostałem wyekspediowany do internatu dla dzieci leśników organizowanego właśnie w odległym o 60 km Jaśle. Tutaj już nieco wcześniej zagościł mój brat Kazimierz kończący naukę w tamtejszym Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Stanisława Leszczyńskiego. Ja podjąłem naukę w kl.IV Szkoły Podstawowej nr 3 - a jako przybysz z odległego i dość egzotycznego świata spotykałem w pierwszym okresie różne dziwne sytuacje; a to zadzwonił dzwonek na lekcję , przyszedł nauczyciel   i przez całe 45 minut pozostawał w klasie! Coś niesamowitego. A klasa liczyła trzy razy więcej uczniów aniżeli nasza cała szkoła w Odernem.

                        Mimo ogromnego skoku cywilizacyjnego ( o energii elektrycznej, asfaltowych drogach, autobusach i Kinie Syrena nie wspomnę) otrzymałem świadectwo promocyjne do klasy piątej z jedną tylko oceną dobrą ( prace ręczne) i piątkami  z pozostałych przedmiotów. Szczytem szczęścia była nagroda książkowa „Księga puszczy szlakiem czarnego zwierza” z dedykacją Towarzystwa Przyjaciół Dzieci.

                          W klasie następnej byłem już bardzo doświadczonym mieszkańcem internatu (czasem aż za bardzo)  a także z łatwością nawiązywałem kontakty z rówieśnikami. Aby poprawić wyniki z prac ręcznych, za zgodą starszego brata i przy jego wydatnej pomocy zapisałem się do pracowni modelarskiej funkcjonującej w podziemiach budynku LO. Praca ta bardzo mnie pasjonowała - wykonałem trzy modele szybowców, w tym słynną „jaskółkę” lecz na „bociana” brakło mi już czasu. W marcu 1960 r  bowiem zachorowałem i wprost ze szpitala dziecięcego Rodzice zabrali mnie do rodzinnego domu w Odernem. Naukę w klasie V, VI i VII kontynuowałem  w siedmioklasowej szkole w Uściu Gorlickim.

                         Zainteresowanie modelarstwem lotniczym, a dalej lotnictwem spowodowało, iż z grupą kolegów postanowiliśmy zbudować szybowiec, na którym po starcie spod szczytu tzw. Kamiennego Horbku nad Uściem Gorlickim przelecimy nad rzeką Ropą i wylądujemy w okolicach stadionu sportowego. Sporządziłem stosowne plany, wykonałem papierową makietę w naturalnej wielkości i mieliśmy przystąpić do jego budowy. Podzieliliśmy pracę a wówczas starszy brat naszego kolegi Władka dał nam do zrozumienia, iż do tak wielkiego przedsięwzięcia jeszcze nie dorośliśmy. Marzenia o lataniu prysły.

                 W tym czasie mogłem bez większych przeszkód zajmować się interesującymi mnie także zagadnieniami elektryczności. Elektronika w owym czasie reprezentowana była   w domu moich rodziców przez nieśmiertelnego Pioniera B2  a następnie Juhasa  z nowszymi typami lamp. Urządzenia te były jednak dla mnie niedostępne po tym, jak podłączając zasilanie pomyliłem ( a może chciałem przeprowadzić eksperyment - nie pamiętam) ogniwo żarzenia z baterią anodową . Krótki, aczkolwiek wyraźny błysk w tylnej części obudowy stanowił przyczynę bólu pewnej części ciała w późniejszym okresie i zakaz jakichkolwiek operacji przy odbiorniku.

                   W pracach eksperymentalnych wykorzystywałem zakupywane przez rodziców miniaturowe żarówki oraz baterie płaskie. Przeprowadzałem elektrolizę różnych cieczy przewodzących, budowałem mikrofony węglowe a później także proste układy telefoniczne. Ogromną pomocą w tych działaniach było ukazujące się w tym czasie czasopismo „Horyzonty Techniki dla Dzieci”. Muszę dodać, iż pierwszym moim instruktorem i osobą zachęcającą do korzystania z tego czasopisma był mój Nauczyciel fizyki - jednocześnie Kierownik szkoły Pan Feliks Stasiowski, a „Horyzonty Techniki dla Dzieci” prezentowały wówczas niezwykle ciekawie wiedzę techniczną w sposób praktyczny. Rysunki w nich zawarte mobilizowały wprost do wykonywania opisywanych urządzeń z różnych dziedzin. Nie jestem w stanie przecenić roli jaką odegrało to czasopismo w rozwoju mojej świadomości  i umiejętności technicznych.

                         Wiosną roku 1962, za namową rodziców i nauczycieli zdecydowałem się podjąć naukę w Liceum Pedagogicznym w Gorlicach. Znana ta szkoła, kształcąca przez wiele lat wspaniałych pedagogów, przed egzaminem wstępnym przeprowadzała  wcześniej, w miesiącu maju konsultacje  z kandydatami (dzisiaj nazwali byśmy je castingiem) mające na celu wykazanie ich umiejętności muzycznych ( badanie słuchu muzycznego) a także umiejętności manualnych i wiedzy technicznej. Moje zdolności muzyczne, mimo przechodzonej aktualnie mutacji głosu, zostały ocenione pozytywnie     ( podobnie jak wiedza dotycząca wykonania noża introligatorskiego z kosy, chociaż pani egzaminator preferowała jednak brzeszczot piły do metalu)  i po zdaniu egzaminu wstępnego zostałem uczniem LP. Duża odległość szkoły od miejsca zamieszkania ( ok.30 km) i brak dogodnych warunków komunikacyjnych sprawiły, iż zostałem na okres nauki zakwaterowany w internacie męskim przy ul. Jagiełły w Gorlicach gdzie warunki pobytu były bardzo surowe. Spaliśmy na piętrowych łóżkach -  pomieszczenia ogrzewane były piecami kaflowymi a łazienka posiadała wyłącznie zimną wodę. W głównym holu, gdzie odbywały się codzienne apele znajdował się trzon kuchenny, na którym uczniowie dyżurni  grzali wodę do celów higienicznych. Wszelkie prace obsługowe i porządkowe wykonywaliśmy osobiście pod wodzą szefa samorządu internatu zwanego Seniorem. Na lekcje, naukę własną oraz posiłki chodziliśmy zwartą grupą (dwójkami) do budynku liceum mieszczącego się przy  ul. Niepodległości 5. Tam też spędzaliśmy cały dzień: Rano wyjście na śniadanie, lekcje do godz 14:00 lub 15:00, obiad, czas wolny do 16:00 a potem do godz. 20:00 obowiązkowa nauka własna pod okiem nauczyciela dyżurującego z przerwą na kolację. W przypadku choroby delikwent pozostawał w internacie, a dyżurni przynosili mu posiłki w menażkach. W drodze do szkoły  i z powrotem oraz o każdej porze dnia i nocy ucznia obowiązywał określony strój; garnitur granatowy kroju mundurowego z czerwonymi lampasami spodni oraz przy mankietach marynarki, a także „studencka” czapka z twardym daszkiem stanowiąca powód do dumy w wiejskim środowisku podczas niedzielnych pobytów w domu (tzw. wyjazdówek). Do rękawa marynarki w sposób trwały mocowana była tarcza szkolna z emblematem LP. Trwałość owego połączenia sprawdzała codziennie w czasie porannych apeli Pani Kierownik internatu - tarcza musiała być dokładnie po obwodzie obszyta szwem ciągłym - szpilka, agrafka lub punktowe mocowanie na rogach nie było uwzględniane. Posiadacz tak umocowanej tarczy musiał w trybie pilnym je poprawiać.

         W planie nauczania 5-letniego liceum pedagogicznego uwzględniono wszelką wiedzę i umiejętności niezbędne nie tylko do efektywnego prowadzenia lekcji z dowolnego przedmiotu nauczania szkoły podstawowej, ale także do działalności pozalekcyjnej i pozaszkolnej szczególnie w środowisku wiejskim. Oprócz typowych przedmiotów ogólnokształcących występowały przedmioty zawodowe ( pedagogika, psychologia, historia wychowania oraz metodyki nauczania wszystkich przedmiotów łącznie ze śpiewem oraz wychowaniem fizycznym) ale także gra na instrumencie, chór, zajęcia praktyczne z gospodarstwa domowego oraz obowiązkowy, wakacyjny obóz metodyczny wychowania fizycznego. Ponadto uczniowie zapoznawani byli  z zasadami prowadzenia spółdzielczości uczniowskiej (kurs księgowości). Szczególną zaletą programu kształcenia przyszłych nauczycieli była duża liczba godzin ćwiczeń praktycznych początkowo w swojej klasie, następnie w szkole ćwiczeń , na koloniach i obozach ( w czasie wakacji po trzecim roku nauki) i na końcu samodzielne, miesięczne praktyki w szkołach różnych typów. Absolwenci Liceum Pedagogicznego, mimo młodego wieku, byli więc doskonale przygotowani do zawodu. Podejmowali pracę w różnych szkołach podstawowych, niejednokrotnie ucząc wszystkich przedmiotów występujących w programach nauczania tych szkół z dużym sukcesem. Byli poszukiwanymi kandydatami do pracy szczególnie w małych szkołach, gdzie absolwenci WSP czy SN  z wąskimi specjalnościami nie sprawdzali się.

           W okresie mojej nauki w Liceum Pedagogicznym (lata 1962 - 68) rodzice zamieszkiwali w leśniczówce malowniczo położonej pomiędzy miejscowościami Jasionka i Czarne w Beskidzie Niskim (leśnictwo Nieznajowa). O ile Jasionka była jeszcze znaczącą miejscowością z prężnie działającym PGR-em oraz filią stadniny koni z Siar, o tyle Czarne pozostawało już tylko wioską z nazwy. Po roku 1947 pozostały w niej bodajże trzy rodziny i ruiny starych cerkiewek. Leśniczówka położona była obok drogi wiodącej do Czarnej i Radocyny, w lesie - nie posiadała co prawda elektryczności , lecz już szczytem techniki był telefon „na korbę” dzięki któremu w godzinach służbowych (między  8oo a 15oo) przy odrobinie szczęścia można było uzyskać połączenie nawet z Gorlicami.  Dlaczego z takim przekąsem określiłem sprawność komunikacyjną tego urządzenia - otóż w lipcu 1966 roku byłem świadkiem próby nawiązania łączności z drugim krańcem Polski; Tato umówił się z naczelnikiem poczty w Gładyszowie, że on wieczorem umożliwi mu „zamówienie rozmowy” do Górowa Iławeckiego gdzie pracował mój brat Kazimierz aby przekazać synkowi dwie bardzo ważne wiadomości; dobrą i złą - urodziła się wnuczka Krysia i niestety zmarł w Odernem Dziadek Wincenty. Po długim oczekiwaniu połączenie zostało zrealizowane, niestety tylko połowicznie. Sygnał akustyczny docierał bowiem do Górowa na pocztę, nijak jednak nie było go już słychać u abonenta. Rozmowa realizowana była więc za pośrednictwem Pań z międzymiastowej. Sądzę, że w taki sposób zainicjowana została powszechna wśród krótkofalowców idea łączności przemiennikowych.

                      A cóż w szkole?  W okresie pobytu w internacie i pobierania nauki w  LP miałem możliwość rozwijania swoich zainteresowań  technicznych. Uczestniczyłem w pracy koła fotograficznego, prowadziłem koło techniczne, którego głównym zajęciem było naprawianie głośników radiowęzłowych, w tym mozolne przewijanie transformatorów najczęściej ulegających uszkodzeniom. Na zajęciach w Domu Harcerza wykonywaliśmy tradycyjnie oświetlenia choinkowe i inne prace elektrotechniczne. „Opatentowałem” przedwzmacniacz gitarowy wykonywany na dwóch tranzystorach germanowych w pudełku po akronie (ówczesny lek na ból gardła) – cieszył się on wzięciem wśród amatorów gitar elektrycznych, których w owym okresie nie brakowało. Gitary wykonywano zwykle własnoręcznie lub stosowano też amatorskie przystawki do gitar akustycznych, używano także zamiast specjalnych wzmacniaczy zwykłe odbiorniki radiowe, z którymi mój przedwzmacniacz wspaniale współpracował. Szczególnym wzięciem cieszył się odbiornik „Stolica” lub „Aga” zwłaszcza ta o zwiększonej mocy wyjściowej. Sam zresztą grałem w zespole z kolegami ale miałem fabryczną gitarę basową „lotos”. Z innych konstrukcji wymienię trójtranzystorowy odbiornik przenośny tzw. „składak” rozpowszechniany przez nasz ówczesny handel elektroniką w postaci chyba pierwszego „kitu”. Niestety mimo wykonania egzemplarza zgodnie z moją najlepszą wiedzą – nie udało mi się odebrać na nim żadnych polskich stacji. Kolejne konstrukcje wykonywane na podstawie opisów prezentowanych w książce „Nowoczesne zabawki” J. Wojciechowskiego także nie były zbyt udane – jednym słowem poniosłem dość dotkliwą klęskę. Złą passę przełamałem dopiero ładnie odbierającym I program Polskiego Radia tzw. „radiem – uchem”  wykonanym w mydelniczce (stanowiła ona wówczas drugą po akronie, a przede wszystkim większą, popularną obudowę konstrukcji amatorskich). Radio to przetrwało w pamięci moich koleżanek i kolegów i stało się nawet przedmiotem wspomnień na zjeździe  z okazji 40-lecia egzaminu maturalnego.  Niestety krótkofalarstwo, które potem zdominowało moje zainteresowania, docierało dopiero do mnie w mglistych zarysach - nie znałem krótkofalowców, w Gorlicach nie istniał wówczas żaden klub. Dotarła jednak do mnie drogą radiowęzłową informacja o organizowanym przez PZK korespondencyjnym kursie przygotowującym do egzaminu na świadectwo uzdolnienia. Było to około 1965 roku. Zbagatelizowałem radiowe informacje i dopiero w wakacje, w rodzinnej wiosce spotkałem koleżankę, która właśnie zapisała się na ów kurs. Waćka, bo tak miała na imię, zmobilizowała mnie do zgłoszenia się na kurs mimo spóźnionego terminu. Wysłałem więc zgłoszenie, na które otrzymałem niezwłocznie odpowiedź pozytywną i informację o konieczności dokonania stosownych wpłat na kurs i literaturę. Pieniądze te wysłałem bez porozumienia z rodzicami ( po prostu nie opłaciłem w terminie internatu, co między innymi skutkowało później moim rocznym pobytem na stancji). Niestety kolejnej korespondencji już nie było - nie otrzymałem odpowiedzi na pisma, w końcu wysłałem na adres organizatora odcinek potwierdzający wpłatę - bez skutku i tak to skończyła się moja pierwsza przygoda z krótkofalarstwem. Przegrałem 0:1. Brak doświadczenia życiowego przegrał  z nieuczciwością . Miałem wtedy 16 lat.

      Rozpoczynając naukę w szkole średniej po raz pierwszy zetknąłem się z telewizją. W jednej z klas  stała duża, drewniana skrzynia na wysokich nóżkach, zamknięta na klucz, wewnątrz której stał odbiornik telewizyjny „Orion”. Fascynowała mnie w nim duża ilość różnorakich pokręteł, które służyły między innymi do opanowania przewracającego się na boki lub jadącego w górę i dół obrazu. Muszę się pochwalić, że po kilku miesiącach opanowałem bezbłędnie ową sztukę co pozwalało mi na pełnienie funkcji „operatora” i niejednokrotnie ratowało przed ewentualnymi konsekwencjami braku przygotowania do lekcji. W późniejszym okresie w zakres moich prac „operatorskich” weszły naprawy uszkodzeń instalacji elektrycznej, obsługi projektora filmowego oraz, co było szczególnie ważne napraw maszyny do mielenia mięsa zwanej „wilkiem” w szkolnej stołówce.  Ta ostatnia funkcja nie tylko dawała możliwość nieobecności usprawiedliwionej na niektórych „nudnych” zajęciach ale procentowała ponadnormatywnymi kotletami nie tylko w czasie podawania obiadu.

               Po maturze, we wrześniu 1968 r rozpocząłem pracę jako nauczyciel ośmioklasowej szkoły podstawowej o czterech nauczycielach (z klasami łączonymi) w miejscowości Świątkowa Wielka na południu powiatu jasielskiego. Malownicza miejscowość, wspaniali mieszkańcy – górale z okolic Nowego Targu, którzy przybyli po akcji „Wisła” i nieliczni autochtoni. Republika niezależna, jak zwykł mawiać kierownik szkoły  i miał w tym dużo racji. Od września do kwietnia wody wijącej się Wisłoki uniemożliwiały bowiem przejazd jakimkolwiek cywilizowanym środkiem transportu. Brak dwóch mostów powodował, iż dystans 8 km jaki dzielił nas od Krempnej (wsi gromadzkiej z Ośrodkiem Zdrowia, Pocztą i przystankiem autobusowym) można było pokonać wyłącznie pieszo, ewentualnie przy niskim stanie wód ciągnikiem rolniczym lub furmanką.

            Cenną zdobyczą cywilizacji był jednak prąd elektryczny – zdziwił mnie więc (już w tym okresie) brak anten TV na dachach domów. Telewizora nie było także w szkole – podobno przedstawiciele Wydziału Oświaty w Jaśle  przywieźli nawet odbiornik dla szkoły, ale ze wyglądu na  brak warunków odbioru zabrali go do innej. Najbliższy nadajnik pierwszego (i jedynego wówczas) programu TV znajdował się w nieodległym Krośnie – warunki terenowe jednak powodowały niezliczoną liczbę odbić, którymi można by obdzielić powiatowe miasto. Dla mnie jednak, ambitnego amatora radia, powyższe tłumaczenie nie wystarczyło. Lektura książek dot. odbioru TV zrodziła we mnie przekonanie, iż uzyskanie poprawnego obrazu jest tylko kwestią odpowiedniej, kierunkowej anteny. Miejscowa straż ogniowa przychyliła się do mojego toku rozumowania i poparła dążenia do uruchomienia pierwszego we wsi odbiornika telewizyjnego deklarując nawet jego zakup. Z kolegami z wioski zajęliśmy się więc przygotowaniem anteny yaga, która w naszym odczuciu miała z licznych odbić wyselekcjonować jeden, poprawny obraz. Z chłodnicy niesprawnego, stojącego w obejściu gospodarskim gąsienicowego „mazura”  wymontowaliśmy chłodnicę i z, oczyszczonych z elementów powiększających emisję ciepła, rurek wykonaliśmy 12 - elementową Yagę. W międzyczasie Straż Pożarna wywiązała się z własnej deklaracji i zakupiła telewizor - 23 calowy OPAL. Aby podkreślić rangę wydarzenia w taksówce wiozącej ów telewizor z Jasła znalazły się spore ilości trunków służących do wznoszenia toastów  za pomyślność operacji.  Miłe szybko mija – pozostała sprawa uaktywnienia instalacji antenowej. Przez kolejne dwa dni próbowaliśmy uzyskać poprawny obraz w miejscowej remizie – strażacy, kolejno, wędrowali wokół niej z umieszczoną na długiej tyce olbrzymią anteną i… nic.  Spieszę dodać, iż zwielokrotnione obrazy na ekranie TV (kanał 12) nie były już efektem wcześniejszych toastów – to była niestety smutna rzeczywistość. Zrezygnowani przenieśliśmy telewizor do szkoły, umieściliśmy w pokoiku, który zajmowałem wespół z kolegą Józiem (także nauczycielem szkoły) i zastanawialiśmy się, jak wybrnąć z zaistniałej sytuacji.  Telewizor był (brawo dla straży!) – odbioru niestety nie (minusy dla mnie).  Dwumetrowa ( w sensie wymiarów) yaga spoczywała na żelaznym łóżku a ja zrezygnowany mimowolnie przekręcałem przełącznik kanałów… i nagle na ekranie pojawił się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej czysty, wyraźny obraz. Pełne zaskoczenie – okazało się, że na  3 kanale odbiornik odbiera silny sygnał telewizyjny ze Świętego Krzyża w Górach Świętokrzyskich, odległego o ponad 200 km pozwalający na dobry odbiór nawet na antenie pokojowej – radość nie miała granic, a już wieczorem   w naszym pokoiku gościł tłum mieszkańców wioski chcących na własne oczy  zobaczyć program TV.

               Zaczynało się - o godzinie 14:15. Kiedy wracałem do mieszkania po 7 lekcji przed drzwiami czekała już grupka ”młodzieży ” nie podlegająca jeszcze obowiązkowi szkolnemu ,  która nie mogła się doczekać możliwości oglądania programu (a były to     w tym czasie wykłady telewizyjnej politechniki).  Z zadartymi noskami i otwartymi buziami, bez słowa chłonęły profesorski przekaz. I tak do dobranocki, po której następowała zmiana widowni – przychodziła autentyczna młodzież i dorośli, którzy opuszczali nasz pokoik dopiero gdy na ekranie pojawiał się obraz kontrolny. Niektórzy (może niektóre) pozostawali nieco dłużej.  Po zakończeniu  emisji programu i opuszczeniu pokoju przez niejednokrotnie kilkadziesiąt osób pozostawały tylko ciemne od wilgoci (zaparowane) ściany.

          Sytuacja ta najpierw nas bawiła, kierownik szkoły na zajęciach praktycznych wykonał nawet kilka ławek dla widzów, ale po tygodniu mieliśmy tego serdecznie dość. Niewyspani, zmęczeni a także niestety nieprzygotowani do zajęć powiedzieliśmy z kolegą Józiem stop. Telewizor przeniesiony został do klasy szkolnej, a my zaczęliśmy normalnie egzystować.

           Zdarzenie to jednak spowodowało, iż mieszkańcy wioski zaczęli kupować telewizory, na dachach domów jawiły się trzyelementowe yagi w poziomej polaryzacji na 3 kanał, a ja miałem dodatkowe zajęcie przy instalowaniu sprzętu i anten. Zajęcie to było bardzo sympatyczne – wpływało na pozytywną integrację ze środowiskiem, co w moim fachu nie było bez znaczenia. W czasie takich zajęć miałem okazję także naprawiać odbiorniki radiowe, poznać nowinki radzieckie i amerykańskie z tego okresu. Szczególnie zapadł mi w pamięci radziecki radiowy odbiornik lampowy na … naftę. Radio to do normalnej pracy wymagało zapalenia odpowiedniej lampy naftowej, której abażur umieszczony był na stelażu wykonanym z termopar umieszczonych blisko źródła ciepła. Po zapaleniu lampy na zaciskach wyjściowych tego szczególnego zasilacza występowało napięcie, umożliwiające zasilanie anod i siatek lamp elektronowych (a może włókien żarzenia? – nie pamiętam). Z takim urządzeniem nie spotkałem się później już nigdy .

        Doświadczenia z uruchamianiem odbiorników TV spowodowały u mnie wewnętrzną potrzebę posiadania własnego telewizora – niestety realia finansowe (zarobki 1150,- zł – najtańszy odbiornik TV ok. 7.000,- zł) nie dawały szansy na zakup urządzenia. Postanowiłem więc najpierw zgłębić teoretyczne podstawy działania telewizji w czym doskonale pomogła mi książka Zdzisława Olszewskiego „Amatorskie odbiorniki telewizyjne” wydanie z 1964 r ale jednocześnie wywołała nieuzasadnione przekonanie o możliwości budowy  telewizora. Na szczęście skończyło się na „opracowaniu” schematu ideowego telewizora tranzystorowego wykorzystującego jako „kineskop” lampę oscyloskopową – bowiem przewodniczący GRN w Krempnej zakupił dla siebie nowy telewizor „tosca lux” a uszkodzony, stary neptun odsprzedał mnie za „niewygórowaną” cenę  niecałych trzech moich pensji miesięcznych. Radość była ogromna. Poświęciłem wiele wieczorów i poranków na zabawę z telewizorem – jego podstawowe uszkodzenie to oderwany wtyk z szyjki kineskopu – w szkle pozostały tylko wgłębienia z końcówkami doprowadzeń do poszczególnych elektrod. Na szczęście kineskop nie został rozszczelniony i w jego wnętrzu nadal panowała próżnia.  Ponieważ telewizor ów posiadał jakiś nietypowy kineskop 17- calowy ( w oryginale 14 cali), dlatego identyfikacja poszczególnych wyprowadzeń odbywała się poprzez obserwację konstrukcji mechanicznej elektrod. Zidentyfikowałem w ten sposób wyprowadzenia włókna żarzenia, siatki, katody, itp.  Wystarczyło przygotować dużą gumę myszkę, obsadzić w niej odpowiednią ilość szpilek krawieckich, do których zostały przylutowane odpowiednie przewody i całość umieścić na szyjce kineskopu za pomocą stosownych gumek zaczepionych o obudowę zespołu cewek odchylających. Kiedy wydawało się, iż wszystkie szpilki dotykają odpowiednich miejsc, włączyłem napięcie i telewizor ożył. Tak byliśmy zafascynowani jego pracą (już z żoną), iż przez kilka dni oglądaliśmy program bez umieszczania odbiornika w obudowie.  Uratowany Neptun służył nam jeszcze do roku 1975 w nowym naszym miejscu zamieszkania na Warmii   w Kamińsku k/Górowa Iławeckiego. Oczywiście podczas eksploatacji zdarzały się różne przypadki; zwarcie termistora i rezystora drutowego w obwodzie szeregowego żarzenia lamp spowodowało uszkodzenie prostowniczej diody krzemowej. Brak dostępu do odpowiednich części był źródłem wielu prowizorek. W tym przypadku diodę zastąpiła lampa prostownicza UY1N z „pioniera”, wymagająca niestety zasilania włókna  żarzenia napięciem 50V i prądem 0,1A. W tej roli doskonale sprawdził się regulowany, szkolny zasilacz. Zamiast rezystora drutowego redukującego napięcie w układzie żarzenia zastosowałem ze znakomitym skutkiem małe żelazko turystyczne, którego spirala miała odpowiednią rezystancję. Dodam jeszcze, iż po uszkodzeniu części triodowej lampy PCL82 pełniącej funkcję generatora odchylania pionowego do chwili zakupu nowej oglądaliśmy programy telewizyjne podając na siatkę części pentodowej  tej lampy napięcie sinusoidalne 50Hz o odpowiedniej wartości (sterowałem lampę przydźwiękiem sieci). Jedynymi niedogodnościami w tym przypadku była niezauważalna nieliniowość w pionie i brak synchronizacji (obraz najczęściej wolniutko przemieszczał się w górę lub w dół, ale czasem nawet się zatrzymywał).

            W roku 1972, kiedy mieliśmy już roczną córkę Beatkę, postanowiliśmy zmienić miejsce zamieszkania na bardziej przyjazne (warunki mieszkaniowe, komunikacja) – w wyniku zbiegu różnych przypadków pod koniec sierpnia 1972 roku znaleźliśmy się na północy Polski w Kamińsku koło Górowa Iławeckiego.

         Rozpoczął się nowy,14 letni okres w naszym życiu.Także moje zbliżanie się do prawdziwego krótkofalarstwa uległo pewnemu przyspieszeniu za sprawą Chorągwi Warmińsko – Mazurskiej ZHP oraz mojego sympatycznego (młodszego wiekiem) kolegi krótkofalowca Adama SP4CUF z Górowa Iławeckiego. 

                        W roku 1975 w „Gazecie Olsztyńskiej” ogłoszony został konkurs na wykonanie z dostarczonych części odbiornika do radiolokacji amatorskiej wg opisu Krzysztofa SP5HS – zgłosiłem udział, wykonałem urządzenie i otrzymałem w nagrodę dyplom i nagrody rzeczowe. Zostałem także zaproszony do udziału w uroczystości nadania Chorągwi Warmińsko – Mazurskiej ZHP imienia Janka Krasickiego. Uroczystości odbywały się w Giżycku, uczestniczyłem w zawodach „łowy na lisa” ale najistotniejszym był fakt obserwacji pracy radiostacji okolicznościowej. To niewątpliwie zadecydowało o moich dalszych, krótkofalarskich losach.

        W Górowie Iławeckim działali wówczas na niwie krótkofalarskiej dwaj bracia; Stanisław SP4HAT oraz Adam SP4CUF. To z ich inicjatywy powołany został klub SP4PEU  z siedzibą w miejscowy domu kultury.

             Nasz klub dysponował odbiornikiem krótkofalowym OK. 102 oraz amatorskim nadajnikiem wykonanym przez kolegę klubowego Józefa. Była to tranzystorowa wzbudnica fazowa ssb oraz lampowy wzmacniacz wcz zasilany z beztransformatorowego zasilacza. Młodsi koledzy przyzwyczajeni do nowoczesnych transceiwerów może nie wiedzą, iż nawiązanie łączności takim sprzętem wymagało pewnych zabiegów; należało oczywiście znaleźć za pomocą pokrętła strojeniowego odbiornika odpowiedniego korespondenta lub wolną częstotliwość, a następnie na zredukowanej mocy dostroić nadajnik do tej częstotliwości na słuch (zero dudnień), dopiero wówczas włączało się wzmacniacz nadajnika i wołało stację lub podawało wywołanie ogólne po uprzednim upewnieniu się o braku innych użytkowników tej częstotliwości.

                    Dzięki Adamowi stałem się członkiem tego klubu, uzyskałem licencję nasłuchową  i znak SP0018 OL . Do nasłuchów wykorzystywałem pierwotnie wypożyczoną RBM-kę, a później już własnoręcznie dostosowaną do nasłuchów emisji ssb radiostację 10RT. Wykorzystywałem także zbudowany w oparciu o schemat z Informatora Krótkofalowca z 1975 r  jednolampowy odbiornik nasłuchowy, a następnie wykonałem już „prawdziwe” radio; pięciozakresowy odbiornik lampowy wg SP5WW,z podwójną przemianą częstotliwości, przedstawiony w Radioamatorze z 1971r. Uczestniczyłem z dobrym skutkiem w wielu zawodach krótkofalarskich i gromadziłem karty za nasłuchy stacji z całego świata.

               Nadszedł rok 1981 – w listopadzie w miejscowym zakładzie karnym wystąpił bunt skazanych, czego konsekwencją było spalenie kilku pawilonów mieszkalnych i ogromne zniszczenia w jednostce. Pracowałem wówczas na stanowisku mistrza energetyka w miejscowym zakładzie produkcyjnym , na które to stanowisko skierowano mnie na własną prośbę w związku z kontynuowanie studiów zaocznych na Wydziale Elektrycznym Politechniki Białostockiej. W styczniu 1982 r mój przełożony, kierownik działu, którego żona pracowała na centrali telefonicznej, poinformował mnie, że do Olsztyna przekazywana była telefonicznie informacja o mojej aktywności nadawczej (z ukierunkowaniem na Wolną Europę) w czasie buntu osadzonych w miejscowym więzieniu. Potraktowałem to jako żart, ponieważ nie miałem wówczas ani właściwej licencji , ani urządzenia nadawczego ani odpowiednich anten. Mój kierownik jednak nie sprawiał wrażenia żartownisia. Po kilku dniach sprawa wyjaśniła się. Poproszono mnie, bez bliższych wyjaśnień, o podejście do bramy zakładu – tam pan w długim płaszczu pokazał legitymację pracownika KW MO w Olsztynie, poprosił o zajęcie miejsca na tylnym siedzeniu czarnej limuzyny (pomiędzy dwoma smutnymi panami) i samochód ruszył. W trakcie jazdy pan zajmujący miejsce obok kierowcy zapytał mnie mimochodem czy jestem krótkofalowcem – do świadomości dotarły natychmiast uwagi mojego przełożonego – a z dalszej rozmowy wynikało, że panowie jadą na przeszukanie do mojego mieszkania. Uspokojony pokazałem zainteresowanym mój kącik radiowy, literaturę  a następnie po odwiedzeniu jeszcze garażu panowie podziękowali i odjechali. Do pracy z powrotem musiałem wrócić sam piechotą.  Tak zakończyła się moja przygoda ze służbami bezpieczeństwa. Zastanawiałem się dopiero potem, czy nie zmienił by się charakter wizyty gdyby panowie podczas przeszukania odkryli w szafie  w przedpokoju sprawną radiostację z demobilu A7B, o której wtedy całkowicie zapomniałem (na szczęście), a której oczywiście nie wykorzystywałem do łączności - trafiła ona kilka lat temu do zbiorów nieodżałowanego Tadzia SP7L.

               Kilka lat później, w 1986 r pojawiła się możliwość zmiany miejsca pracy  w drodze przeniesienia służbowego do Uherzec Mineralnych w Bieszczadach, z czego ze względu na bliskość terenów rodzinnych (Beskid Niski) skwapliwie skorzystałem. Oczywiście po przeprowadzce zacząłem natychmiast poszukiwać kontaktów  z miejscowymi krótkofalowcami. Pomocą w tym zakresie służył mi wydany przez Biuletyn Krótkofalowców callbook.                                                   

               Pierwszym, namierzonym nadawcą okazał się nieżyjący już niestety Zbyszek SP8IC z Sanoka, który po krótkiej rozmowie telefonicznej zaprosił mnie do siebie. Okazał się bardzo sympatycznym i bezpośrednim, mimo że nieco starszym ode mnie, krótkofalowcem. Jego zainteresowania konstrukcjami radioamatorskimi, filmem, fotografią, muzyką a także poezją czyniły z niego człowieka renesansu. Podczas jednego z pobytów u Zbyszka miało miejsce pewne, z perspektywy czasu zabawne, zdarzenie. Byliśmy sami w mieszkaniu, Zbyszek postanowił poczęstować mnie herbatą – postawił więc czajnik z wodą na gazie w kuchni a obaj w jego królestwie zajęliśmy się dyskusją na tematy techniczne. W pewnym momencie Zbyszek poderwał się  z krzesełka, nerwowo zaczął rozglądać się po pokoiku i wybiegł do przedpokoju. Niestety nie miałem pojęcia o co chodzi (od dwudziestu lat jestem niestety pozbawiony sprawności zmysłu powonienia) ale w przedpokoju już było ciemno od kłębów dymu. Z postawionego na gazie czajnika pozostała tylko dolna, metalowa część, natomiast plastikowe elementy wraz z uchwytem zamieniły się w dymiący, czarny kleks. Na nieszczęście w tym czasie do mieszkania powróciła żona Zbyszka wraz z synem – a ja po angielsku, przepraszając od progu wycofałem się na klatkę schodową.

            Zbyszek zapoznał mnie z innymi Kolegami – Jankiem SP8MJ, Tadziem SP8SRS, Jankiem SP8BPX, Marianem SP8BOZ i innymi członkami sanockiego klubu SP8PAB. Zgłosiłem także akces przynależności klubowej i jestem jego członkiem do chwili obecnej. Warto dodać, iż z naszego klubu wywodzi się także Kolega Tomek SP5CCC , który co roku odwiedza nas przy okazji pobytu w rodzinnym mieście.

           W roku 1990 otrzymałem zezwolenie na posiadanie i używanie amatorskiej radiostacji i znak SP8TJK. Pierwsze urządzenie to wypożyczony z klubu radiotelefon lampowy FM 102 współpracujący z anteną GP na 144 MHz. Główną wadą, poza mało sprawną anteną, stanowiły obwody wejściowe  odbiornika radiotelefonu, które wymagały częstego  dostrajania. Próby nawiązywania łączności lokalnych ograniczone do stacji     z Sanoka, Leska i Ustrzyk Dolnych, niosły także niebezpieczeństwo odbierania mojego sygnału za pomocą odbiorników radiowych i telewizyjnych na moim osiedlu. Powszechnie stosowane anteny siatkowe z wzmacniaczami szerokopasmowymi  o dużym wzmocnieniu były szczególnie uczulone na częstotliwości ok. 145 MHz. Kiedy żona po powrocie z pracy w odległym od naszego bloku o ok. 300m przedszkolu  powiedziała, iż słyszała mnie w radio na tle audycji dla dzieci nadawanej w paśmie UKF zwątpiłem, i wyniosłem się na działkę rekreacyjną zmieniając jednocześnie antenę z GP na kierunkową  Yagę 12 elementową wg SP6LB. Uruchomiony w tym czasie przemiennik  w okolicach Krosna umożliwiał nawiązywanie łączności w paśmie 2 m na dalsze odległości ale także częste i szersze kontakty z krótkofalowcami z regionu. W pracy na UKF-ie posługiwałem się urządzeniami pracującymi z modulacją FM takimi jak przestrojony radiotelefon ZEW, przenośna nieśmiertelna 315 a także ręczny radiotelefon ALBREHT 144.

             Po uzyskaniu w 1998 roku zezwolenia kategorii I rozpocząłem pracę na falach krótkich na zakupionym transceiwerze WOŁNA, z którym pierwotnie współpracowała antena dipolowa (2 x 19,5 m) a następnie delta na 80 m. Ten skromny sprzęt pozwalał mi na nawiązywanie łączności na pasmach KF (bez WARC) ze wszystkimi kontynentami świata emisją SSB.  Fakt, iż mieszkam w „głębokim terenie”, gdzie nawet fale radiowe    i telewizyjne docierają bardzo osłabione, powoduje, że praca na radiostacji może odbywać się tylko w określonym czasie – godziny poranne lub późna noc – w innym przypadku docierają  do mnie uwagi o zakłóceniach, których źródłem w „każdym przypadku” jest moja radiostacja. Decydują o tym wspomniane wyżej szerokopasmowe, telewizyjne anteny siatkowe. Pociesza mnie jednak fakt, iż przy oknach mieszkań coraz częściej pojawiają się anteny satelitarne – teleabonenci korzystają z sygnałów dostarczanych z satelity telekomunikacyjnego, których stacja amatorska już nie zakłóca. Póki co postanowiłem zająć się pracą na urządzeniach QRP własnej produkcji.

                Płytka drukowana minitransceivera  ANTEK, opracowanego przez Andrzeja SP5AHT, poszła na pierwszy ogień. Zmontowałem odbiornik wgpierwotnego schematu z filtrem kwarcowym 4.433… MHz, który „ruszył” natychmiast po podłączeniu zasilania. Niestety stabilność VFO była bardzo niezadowalająca. Po artykule Włodka SP5DDJ  w n-rze 10/2004 ŚR zastosowałem w VFO stare kondensatory „czekoladki” i problem się skończył. Stabilność tego pierwotnego układu okazała się  dobra. Kolejny etap to budowa i uruchamianie stopień po stopniu nadajnika. Dobierałem punkty pracy  i sprawdzałem jakość sygnału każdego stopnia po kolei. Stopnie z tranzystorami sterującymi funkcjonowały bez zarzutu – przystąpiłem więc do wykonania stopnia końcowego wg schematu. Niestety każda próba ustalenia punktu pracy wzmacniacza mocy kończyła się wzbudzeniem nadajnika. Konstrukcja poszła „do szuflady” , skąd wyciągnąłem ją po artykule Henryka SP2JQR w numerze 5/2005 ŚR. Zmodernizowałem stopień mocy, zmieniłem tranzystor na IRF530, zastosowałem szereg kondensatorów odprzęgających jak na zdjęciu i… nic. Sytuacja bez zmiany. Niestety opis zmian połączeń drukowanych na płytce w okolicy wspólnego dla RX i TX filtru wyjściowego był na tyle (dla mnie) mało szczegółowy, że poza jednym połączeniem masy odszyfrowanym na zdjęciu nie ingerowałem ze skalpelem w układ. I tu moim zdaniem popełniłem błąd, gdyż późniejsze doświadczenia wykazały, iż właśnie we wspólnym filtrze leżała przyczyna wzbudzeń.

                         Po tym niepowodzeniu na dodatkowej płytce zamocowanej do posiadanego radiatora zmontowałem stopień końcowy ze zmianami wprowadzonymi przez SP2JQR. Próba uruchomienia tego stopnia powiodła się – mogłem ustalać prąd drenu na poziomie 200 mA bez wzbudzeń. Po podaniu sygnału SSB z TR2 na wyjściu otrzymałem silny i prawidłowy sygnał wyjściowy (próbny odsłuch na mojej ‘Wołdze” ).

                       Poziom mocy wyjściowej sprawdzałem amatorskim miernikiem mocy w.cz. (opis w n-rze  12/2004 ŚR) – jakież było moje zaskoczenie, kiedy wskazówka na zakresie 5W oparła się na końcu skali. Musiałem wrócić do miernika mocy, dobudować zakres 10 W i ponownie zmierzyć moc wyjściową ANTKA. Okazało się, iż bez szczególnych zabiegów przekracza ona 10 W. (potwierdzał to pomiar napięcia w.cz. na sztucznym obciążeniu - ok.40V!) Aby być w zgodzie z normami QRP ustaliłem poziom mocy SSB na 10 W i odłączyłem przyrząd. Nastąpił teraz najbardziej ekscytujący moment – podłączyłem antenę delte poziomą na 80 m ( a raczej to, co z niej zostało po ostatnich wichurach) za pośrednictwem skrzynki antenowej i przestrajając VFO usłyszałem stację SP6OPZ (10.11.2006 godz. 15:20 UTC), która odpowiedziała na moje zawołanie raportem 56 i pozytywną informacją o sygnale. W  czwartej z kolei łączności    z SP8UFR otrzymałem informację, iż moja modulacja „nieco płacze”  - pomiar napięcia zasilającego w momencie maksymalnego wysterowania stopnia mocy wykazywał spadek do 10 – 11V co zakłócało pracę stabilizatora napięcia 9V zasilającego VFO. „Na prędce” ze znajdującego się pod ręką dużego transformatora , tranzystorów 2N3055 i BC211 oraz kondensatorów i diody zenera 15 V zmontowałem zasilacz stabilizowany dający na wyjściu 13,5 V o znacznej wydajności prądowej. Znów musiałem nieco skorygować moc wyjściową, która wzrosła i przy kolejnych łącznościach ze stacjami SP  i OK otrzymywałem już raporty 56 – 59 oraz bardzo pozytywną ocenę sygnału.

                  Reasumując – po, w sumie, drobnej ingerencji w układ wyjściowy nadajnika uzyskałem znakomite urządzenie home made do pracy w paśmie 80 m służące mi do dzisiaj w zawodach w kategorii QRP. Odbiór na 80-tce jest lepszy niż przy użyciu mojego nowego TRX-a FT-450AT.

                   Obecnie na warsztacie znajduje się TAURUS na pasmo 14 MHz oraz odbiornik LIDIA wg Włodka SP5DDJ a na półce stoi nowy generator DDS wykonany samodzielnie przy nieocenionej pomocy Adama SQ5RWQ.

             W związku z „zabawą” w budowanie urządzeń elektronicznych – w tym także nadawczych QRP – w moim kąciku technicznym znajdują się przeważnie urządzenia pomiarowe i pomocnicze wykonane własnoręcznie.  Fabryczne przyrządy to jedynie mierniki uniwersalne i oscyloskop. Ogromną pomocą są dla mnie (tak jak kiedyś „Horyzonty Techniki dla Dzieci”) „Świat Radio”, „Elektronika dla Wszystkich”, „Elektronika Praktyczna”, które prenumeruję od 1 numeru.

         Oprócz zajęć warsztatowych i pracy w eterze staram się czynnie uczestniczyć         w pracy naszego klubu SP8PAB w Sanoku. Miałem ogromne szczęście poznać osobiście Janka SP8MJ i aktywnie włączyć się w obchody 60-lecia jego pracy w eterze. Warto przy tej okazji wspomnieć przynajmniej jego sylwetkę cytując mój tekst, który ukazał się w numerze 4 miesięcznika QTC z 1997 r.  

                                                                                          

               „ W marcu 1937 roku w eterze pojawiła się , jedna z jeszcze niezwykle nielicznych przed 60-ciu laty , polska radiowa stacja amatorska. Jej operatorem był 25-letni członek  Lwowskiego  Klubu Krótkofalowców  -  Jan ŚWITALSKI   SP1MJ.

                 Od momentu wstąpienia do klubu włączył się czynnie   w jego działalność pełniąc obowiązki sekretarza. Aktywność w eterze nie była mniejsza od aktywności społecznej – pracując głównie emisją CW już w grudniu 1937 r. uzyskał pierwszy dyplom WAC , a do września 1939 przeprowadził około 3000 QSO z 80 krajami w/g DXCC. 

             Okres okupacji to kolejna piękna karta w długoletniej historii krótkofalarskiej Pana Jana. Praca w Instytucie prof. Weigla przy obsłudze urządzeń elektrycznych to tylko pozory , faktycznie montował i testowałradiostacje w/g projektu Jana Ziębickiego –SP1AR dla potrzeb Armii Krajowej, w której ponadto pełnił funkcję telegrafisty. W roku 1945, po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej do Lwowa, został aresztowany przez NKWD i po wielokrotnych przesłuchaniach skazany na 10 lat obozu pracy. Szczęśliwie po trzech latach zesłania wrócił do Polski i w sierpniu 1948 roku osiedlił się z rodziną    w Sanoku.

                Próby powrotu do krótkofalarskiego hobby utrudniała konspiracyjna przeszłość, jednak Jan w sposób niezwykle konsekwentny, nie bez pomocy spotkanego w Sanoku Kolegi Zbigniewa - także byłego członka LKK , późniejszego SP8IC , oraz innych  uzyskuje powtórnie licencję nadawcy i nowy znak  SP8MJ. Rozpoczęty od nowa drugi etap pracy krótkofalarskiej trwa do dziś. W roku 1966 wraz ze Zbyszkiem SP8IC oraz Czesławem SP8AJS zakłada Bieszczadzki Klub Krótkofalowców, który funkcjonuje pod znakiem SP8PAB  i przez wiele lat pełni funkcję jego prezesa.

           Członek Światowego Związku Żołnierzy AK, Związku Sybiraków za swą aktywność w pracy społecznej szczególnie z młodzieżą zainteresowaną radiową łącznością amatorską, uhonorowany został wieloma odznaczeniami państwowymi i regionalnymi.

               Dodać należy, iż obecnie jest Honorowym Członkiem PZK - posiada także jeden z najliczniejszych w świecie zbiór dyplomów krótkofalarskich ( ok. 700 szt !) a od blisko ćwierćwiecza prowadzi profesjonalnie Biuro QSL okręgu SP8.                    

                        Z okazji  60 rocznicy uzyskania licencji nadawcy w środę 5 marca 1997 r w mieszkaniu Pana Jana w Sanoku spotkali się jego wychowankowie - członkowie Bieszczadzkiego Klubu Krótkofalowców z życzeniami jeszcze wielu lat aktywności amatorskiej , doskonałego samopoczucia oraz wielu DX !  Wspomnienia z przedwojennej  pracy krótkofalarskiej Jubilata wypełniły wieczór a stanowić mogą szczególnie dla młodszych kolegów doskonałą lekcję odpowiedzialności, odwagi, patriotyzmu i zaangażowania       w sprawy społeczne  a także wysokiej kultury pracy w eterze.             

                        Ten wyjątkowy  jubileusz odnotowały także środki masowego przekazu - "Nowiny" z 5 marca wydrukowały artykuł opisujący sylwetkę Pana Jana, podobnie "Podkarpacie” z 12 marca. Polskie radio Rzeszów i Radio lokalne FAN nadały informacje na ten temat , Wywiad z jubilatem ukazał się też w TV Rzeszów. Ogromne zainteresowanie mediów świadczy o wysokiej randze wydarzenia i stanowi doskonałą promocję naszego hobby.

                                                                  Adam sp8tjk   - Uherce”

                     

                          Niestety  Janek SP8MJ już nie podejmie mikrofonu – niemal dokładnie w dwa lata po uroczystościach rocznicowych jego klucz zamilkł na zawsze. Pożegnaliśmy go na cmentarzu w Sanoku.  Odszedł także Zbyszek SP8IC – jego śmierć zaskoczyła nas ogromnie - zawsze radosny  i niezwykle koleżeński już nie przyniesie na spotkanie Wigilijne swej nalewki „Duperelina forte” , którą w sposób symboliczny wznosiliśmy także noworoczne toasty.  Pozostają wspomnienia stanowiące treść corocznych spotkań zimowych u Janka SP8BPX , który gości nas w swoich prywatnych apartamentach – zaś latem już od kilku lat zaprasza nas do siebie na działkę rekreacyjną Janusz SP8UZI z żoną Beatką. Dzięki tym spotkaniom krótkofalarstwo, mimo technicznej specyfiki,  nabiera innego, jeszcze bardziej „ludzkiego” wymiaru a bezpośrednie kontakty zacieśniają przyjaźnie wśród jego pasjonatów.

            W swoim życiu na pierwszym miejscu stawiałem zawsze sprawy istotne dla mojej rodziny – w drugiej zaś kolejności moje osobiste potrzeby hobbystyczne. Być może dlatego moje osiągnięcia, sprzęt, którego jeszcze używam nie jest najwyższych lotów – niemniej jednak  obecnie przychodzi czas na nieco inwestycji także w tym zakresie. W kąciku radiowym stoi już nowy transceiwer i być może będzie mobilizował do zajęcia się emisjami cyfrowymi. Obecnie przebywam na emeryturze – mam więc więcej czasu - cieszę się ogromnie spotkaniami z wnukami, reanimuję stare odbiorniki radiowe a szczególnie pochłaniają mój czas (i niestety pieniądze) prace na działce         w Beskidzie Niskim w kwadracie KN09OM, skąd czasami mnie słychać pod znakiem sp8tjk/9. Z tym miejscem wiążę dalsze nadzieje możliwości pracy krótkofalarskiej także na falach UKF choćby ze względu na położenie mojego „rancza” – wysokość 620 m n.p.m. i brak bliskich sąsiadów, którym ewentualnie mógłbym zakłócać odbiór RTV. Domek już stoi – czas więc na anteny z prawdziwego zdarzenia i…  spotkania                 z kolegami odwiedzającymi Beskid Niski. Cieszy mnie także fakt, iż najstarszy wnuk Michał zainteresował się naszym hobby i być może niedługo zasili szeregi krótkofalowców.

                                                                        Adam Baniak  

                                                                                     sp8tjk